9.3.13

First fall - egoistic wish of being able to select standing on my own



     Dziś po raz pierwszy spojrzałam z dystansem na swoje plany... Nie mam wątpliwości ku temu, czy dam sobie radę w całkiem obcym kraju, zupełnie innej rzeczywistości, wrzucona w wir oczekiwań i z każdej strony przygniatana odmiennością kultury. Nie, nie przerażało mnie to... Dopiero dzisiaj, kiedy smętnie mieszając łyżką w jogurcie czytałam te cholerne eseje o szarości życia opartego na kanwie konfucjanizmu, zrozumiałam że boję się niemożności przeforsowania moich pewnych granic...

    Nigdy moim priorytetem nie było małżeństwo, bajki o książętach nigdy mnie nie wzruszały, dozgonną miłość dawno schowałam pod poduszką, w białej sukni mi nie do twarzy, nie jestem gołębiem, żeby mnie obrączkować! 
Sprawy sercowe odsuwam na dalszy plan. W tej chwili są mi nie potrzebne... W tej konkretnej chwili, kiedy dobrze mi ze samą sobą, z moją szczelną prywatnością i trudną, rozchwianą osobowością. Tak jest dobrze. Jednak nie umiem przewidzieć, czy nie zmieni się moje widzimisię...

     Generalnie do spraw związków podchodzę z dużym dystansem. Nie lubię brać odpowiedzialności za uczucia drugiego człowieka, nie umiem poświęcić swoich codziennych rytuałów i przekonań, nie chcę iść na kompromisy, bo musi być po mojemu. Teoretycznie koreańska formuła 'małżeństwa', w którym 'mąż' tak na prawdę nie ma racji bytu, bo jego egzystencja sprowadza się do wypruwania żył w korporacyjnym kieracie/ zalewania się w trupa z korporacyjną bracią jest wygodne. Mężczyzna, którego widzi się tylko jako chodzący portfel utrzymujący rodzinę, którego nigdy nie ma w domu, Kobieta - byt potrzebny (zupełnie jak w starożytnej Grecji) do zarządzania i utrzymywania w ryzach ogniska domowego, wychowywania dzieci, uszczęśliwiania teściowej. Fasadowe szczęście, fasadowa rodzina, piękne kłamstwo wyhodowane przez system...

    Tylko w pewnym momencie cała piękna konstrukcja upada, kiedy marudząca żona nie jest opoką dla wiecznie pijanego męża, a rozwrzeszczane dzieci, (które przecież są błogosławieństwem) wyrastają pośród zgorzknienia i wzajemnych pretensji. Nagłe zdziwienie, bo okazuje się że wygodne mieszkanie, stała praca i góra pieniędzy nie spełniają oczekiwań... 


   Co prawda mój liberalizm gryzie się z tym zmurszałym pesudopoglądem, który teraz wygłoszę, ale wierzę, że jeśli ludzie decydują się z jakiś względów na bycie razem, to między nimi musi być czułość, chęć zrozumienia i partnerstwo, bo w innym wypadku dom zamienia się w pole wojny, gdzie jedno unika drugiego; więc po co w ogóle się wiązać?
Przyznaję, że do najcieplejszych osób nie należę, ale chyba naturalnym jest, że łudzę się iż znajdę kiedyś kogoś, kto wytrzyma ze mną i będzie chciał być moim stałym partnerem. Dlatego panicznie boję się braku wyboru, paraliżuje mnie wizja, że mój mały kontrolowany chaos, moja samotnicza egzystencja mogłaby przestać być tak na prawdę moją, a stać się tą narzuconą...

Na zakończenie, piosenka, która nijak ma się do tego pesymistycznego wpisu:

>klik< It's Over


 
 Today, for the first time I looked from a distance on my plans ... I have no doubt to the fact that I can handle it in a foreign country, a much different reality, thrown into the vortex of expectations and the difference of each side crushes by culture. No, I wasn't scared at all... Until today, when sadly stirring spoon in yoghurt I read the damn essays on gray canvas of life based on Confucianism, I realized that I am afraid of my inability to push some of mine boundaries ...


  Marriage was never my priority, fairy tales
about princes never have moved me, undying love I've hidden undet the pillow, whit dress never appears to fit me and I'm not god damn pigeon to be ring bonded...

  I don't really care about love and courtships. It's useless at the moment...
At this particular moment, when I'm okay with myself, with my tight privacy and difficult, kind a freaky personality. However, I can not predict whether or not change my whim...


  Generally, I go for the relationships with a large distance. I do not like to take responsibility for the feelings of others, I can not devote my daily rituals and beliefs, I do not want to compromise, every single thing must be done my way.

   Theoretically, Korean formula of 'marriage', in which 'man' dosen't really exist, because he's existence is reduced to overwork in the corporate treadmill / wasting in the dead with co-workers. The man, who seems to be only as wallet, with necessity to maintain a family, which is never at home, and the woman - being needed (just like in ancient Greece) to manage and keep a tight rein on home, raising children, and amusing a mother-in-low. A facade happiness, facade family, a beautiful lie produced by the system...    Until at one point the whole structure collapses... Dawdling wife turns out as not a bedrock for
for ever drunken husband, screaming children, (which are told to be a blessing) grow in the midst of mutual bitterness and blaming, and omnipresent anger.
Sudden surprise, because it turns out that a comfortable house, a steady job and a great amount of money do not meet expectations...


   It is true that my liberalism argue with my following voice (which is now giving),
but I believe that if people decide for some reason to be together, they have to care about others,
to understand the partnership, because otherwise the house turns into a field of war, where one avoids the other, which make no sens...


   I admit that I don't belong to the most warm people on the world, but I think it is natural that I'd like to find someone who stands with me and will wants to be my constant partner. So Im
terribly afraid of the lack of choice, the vision of my little controlled chaos, my solitary existence would cease to be a really mine but not from choice, but a impose - paralyzes me! Im not sure if I could deal with it...


2 komentarze:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wielki szacuneczek za wersję anglojęzyczną, ale jakoś chyba smutno wieść życie emigranta gdzieś na drugim końcu świata ;<

    OdpowiedzUsuń